piątek, 1 kwietnia 2022

Teatr cieni



Bomby spadały na pogrążone w żałobie miasto. Dźwięk kościelnych dzwonów już dawno umilkł, a najwyższa z jego wież, przyozdobiona starym, powyginanym krzyżem, runęła poprzedniej nocy. Pył unosił się jeszcze nad stertą kamieni i średniowiecznych cegieł, gdy Franz powoli wspinał się na wzniesienie. Minął w milczeniu gruzowisko i nie zatrzymał się nawet wtedy, gdy jego stopy zahaczyły o roztrzaskaną figurę Matki Boskiej.

Był potwornie zmęczony. Nie spał od dwóch dni, za schronienie wybierając coraz to bardziej nieprzystępne i odosobnione zakamarki wyburzonych kamienic. Od kilku dni nic nie jadł, a wodę zastąpiła mu deszczówka, wypełniająca okoliczne rowy i powstałe po niedawnych ulewach kałuże.

Do porzucenia dotychczasowego azylu, w dawnym warsztacie szewskim, zmusiła go obecność żołnierzy, którzy nieopodal zrobili sobie obozowisko. W obawie, że zostanie zauważony, pozbierał w pośpiechu resztki prowiantu i czym prędzej ruszył w drogę. Zapasy skończyły mu się jednak już po kilkunastu godzinach i od tamtej pory snuł się po ulicach, szukając odpadków pozostawionych przez ludzi opuszczających miasto. Nie było tego wiele. W jednym z kontenerów, na tyłach byłej szkoły, znalazł opróżnioną do połowy puszkę sardynek. Były zepsute, ale zjadł je za jednym posiedzeniem, popijając wodą ze starej studni. Rozbolał go po nich brzuch, ale obecnie oddałby wszystko, by zjeść choć jedną.

Od dawna nie widział też nigdzie żywej istoty. Czasem miał wrażenie, że poza nim i żołnierzami wroga nie ma na świecie już nikogo. Nikt nie przetrwał. Został sam na tej opuszczonej, spalonej przez Boga ziemi. Przeklinał dzień, w którym pierwsze bomby spadły na miasto. Ogłoszenia, które słyszał w radiu okazały się ponurą rzeczywistością, a nie jedynie czczymi pogróżkami, jak jego przyjaciele zwykli je nazywać. Teraz wszyscy już nie żyli. Własnoręcznie wyciągał spod gruzów zmasakrowane ciało Petera, a gdy jego towarzysz nie otworzył już oczu, zapłakał wreszcie gorzko nad losem wszystkich poległych.

„Czy to nasza wojna?” zadawał sobie pytanie, ale znikąd nie doczekał się odpowiedzi. Zamiast tego nadeszła jesień, przynosząc ze sobą odór palonych ciał i swąd zwęglonych budynków.

Nie wiedział już jak długo tak idzie. Krok za krokiem, stawiał ostrożnie stopy i uważał by na nic nie nadepnąć. Nie chciał dać żołnierzowi wroga satysfakcji ze złapania jeszcze jednego samotnego wędrowca. Doskonale wiedział, co robili z takimi jak on. Zapraszali do gry w karty, mamili obietnicą ciepłego posiłku, a gdy odwróciłeś się do nich plecami, strzelali ci w głowę. Widział tych, którzy stracili w ten sposób życie. Mężczyźni, kobiety, dzieci. Każde z nich było równe przed obliczem Boga w pancernym czołgu, każde czekał prędzej czy później ten sam koniec.

Popołudniowe słońce przedzierało się nieśmiało przez zalegające nad miastem czarne chmury, a lodowaty wiatr chłostał go bezlitośnie po twarzy. Otulił się szczelnie resztkami tego, co kiedyś było całkiem porządnym płaszczem i skrył się w cieniu jednego ze zniszczonych budynków. Miał nadzieję, że zdąży znaleźć dach nad głową zanim ulewa rozpocznie się na dobre. Pojedyncze krople już odznaczały się na zdewastowanych chodnikach.

Zmierzchało, gdy w końcu udało mu się trafić na względnie bezpieczne schronienie. Zrujnowany budynek niegdyś tętniącej życiem piekarni nadawał się do zamieszkania równie dobrze jak zdezelowana szopa, obok której chwilę wcześniej przechodził, ale w porównaniu z pozbawioną dachu ruderą, ta wydawała się całkiem przytulna.

Podczas próby sforsowania zabitych deskami drzwi, rozorał sobie przedramię wbitym głęboko gwoździem. Syknął, gdy ostrze tępego bólu przecięło mu skórę. Krew chlusnęła na spodnie i zabarwiła na czerwono zbutwiałe drewno, ale mimo to nie poddał się i ostatkiem sił naparł na nie jeszcze bardziej. Wreszcie deski ugięły się pod ciężarem jego wynędzniałego ciała i Franz wraz z resztką tego, co kiedyś było drzwiami, runął jak długi do środka.

Gdy jego wzrok przyzwyczaił się do panującego wewnątrz półmroku, mężczyzna podniósł się z ziemi i omiótł wzrokiem pomieszczenie. W powietrzu unosił się kurz i pył, a sklepowe półki były puste. Na kontuarze stała przykryta zieloną folią kasa, z której od długiego czasu nikt nie korzystał. Charcząc i plując, pokuśtykał w stronę zaplecza piekarni, licząc na to, że może tam znajdzie resztki czegoś, co nadawałoby się do jedzenia. Niczego jednak nie znalazł, ale udało mu się zrobić prowizoryczny opatrunek ze starej szmaty, która wisiała na haku za drzwiami. Rozdarł ją na pół i obwiązał dookoła świeżej rany. Ukłucia tępego bólu raz za razem przeszywały mu ramię, a gdy zacisnął dwa końce materiału i uformował z nich supeł, poczuł jak robi mu się słabo. Upływ krwi był niewielki, ale Franz od dziecka reagował lekką paniką na widok czerwonej posoki. Wstydził się tego, ale uczucie to było silniejsze od niego.

Dawna piekarnia była pusta. Nic nie wskazywało na to, że ktokolwiek tu pomieszkiwał, toteż Franz zabrał się za szykowanie legowiska. Ucieszył się w duchu na myśl, że przynajmniej tę noc spędzi osłonięty od deszczu i chłodu. Każda poprzednia przypominała niekończącą się udrękę. Wlewające się przez podziurawione dachy kamienic strugi deszczu skutecznie przeganiały sen, a gdy zbliżał się poranek, wstawał cały przemoczony i zziębnięty.

Zsunął z ramienia plecak i wygrzebał ze środka zmechacony koc. Ułożył go na brudnej podłodze, po czym ściągnął płaszcz i kładąc się na ziemi, przykrył się nim aż po uszy. Mimo tego drobnego zabezpieczenia, chłód przenikał całe jego ciało, podkurczył więc nogi, chowając pod płaszczem bose stopy. Stare, podniszczone buty postawił tuż obok głowy.

Na dworze rozszalała się nawałnica. Wielkie krople deszczu zawzięcie bębniły o dach piekarni. Poirytowany Franz podniósł się z posłania, pogrzebał w plecaku i wyciągnął z niego niewielki rondel. Powlókł się w stronę drzwi frontowych, uchylił je i wystawił naczynie na zewnątrz. Przez chwilę stał i obserwował jak woda zaczyna je wypełniać. Uśmiechnął się smutno i wrócił na zaplecze. Leżał długi czas, wsłuchując się w jednostajny ryk wiatru.

W końcu jego powieki opadły i zapadł w niespokojny sen. Prześladowały go wspomnienia ostatnich tygodni. Krwawe obrazy mieszały się w jego umyśle ze scenami wyjętymi z poprzedniego życia. Widział we śnie dawny dom, pełen martwych ciał swoich bliskich. Ich puste oczy wpatrywały się w niego widmowymi spojrzeniami, a on stał tam, pośrodku niczego i krzyczał tak głośno, że kłębiące się nad nim chmury robiły się coraz ciemniejsze, aż w końcu skumulowana w nich elektryczność eksplodowała, zasypując ziemię gradem ognistych kul. Świat płonął, ziemia wchłonęła krew tak wielu istot, że jej nadmiar spłynął do rzek i zabarwił szkarłatem mętne wody.

Franz krzyczał przez sen. Rozlegające się na zewnątrz grzmoty wreszcie go wybudziły i poderwał się gwałtownie z posłania, ciężko dysząc. Drżącą dłonią otarł z twarzy pot i z lękiem rozejrzał się dookoła. Nie był sam. Intuicyjnie wyczuł w pomieszczeniu obecność jeszcze jednej istoty. Myśl ta zmroziła go do tego stopnia, że nie był w stanie się ruszyć.

Ciche westchnienie rozległo się tuż obok i dopiero wtedy Franz zareagował:

– Kto tu jest? – zawołał, niepewny z której strony może nadejść odpowiedź.

Ale odpowiedź nie nadeszła. Zamiast tego do jego uszu doleciał nieznaczny szmer, po którym nastąpiła seria trzasków, a następnie odgłosów, których nie potrafił do niczego przypasować. Na sam koniec usłyszał cichutkie tupanie, które przeniosło się z zaplecza do głównej części piekarni i tam ustało.

Franz siedział na swoim posłaniu jak sparaliżowany. Bał się, że jakikolwiek ruch spowoduje, że upiorne dźwięki znów się pojawią i tym razem już nie zamilkną. Gdy tak dumał i rozmyślał, cisza zalegająca nad jego schronieniem znów została zakłócona. Najpierw rozległ się grzmot, a zaraz po nim piekarnię wypełnił rozdzierający płacz dziecka.

Czym prędzej wybiegł z zajmowanej przez siebie izdebki i zatrzymał się w pobliżu drzwi wejściowych do budynku. Przez maleńkie okienko wpadały smugi światła, mógł więc rozejrzeć się dookoła. Z początku niczego nie dostrzegł, ale gdy jego wzrok przyzwyczaił się do panujących ciemności, jego uwagę przykuło małe zawiniątko w pobliżu kontuaru. Gdy podszedł bliżej, by lepiej mu się przyjrzeć, zawiniątko drgnęło i wcisnęło się w kąt. Mężczyzna zadrżał, gdy żałosne kwilenie ponownie przerwało ciszę. Cofnął się gwałtownie, w popłochu szukając czegoś, co mogłoby rozproszyć ciemność. Niczego takiego jednak nie znalazł i skazany został wyłącznie na słabe pasma księżycowego światła, które powoli wydobyły z mroku zarys skulonej sylwetki.

Wystraszony Franz wycofał się ostrożnie w stronę drzwi, nie spuszczając wzroku z maleńkiej istoty, która zakłóciła jego sen. Nie miał wątpliwości, że ma przed sobą zwyczajne dziecko. Odrzucił od siebie myśli o upiorach i demonach, które przez ułamek sekundy zaświtały w jego głowie. Takie rzeczy przecież nie istniały. To żywych należało się bać, upomniał sam siebie.

Stał bez ruchu przez dłuższą chwilę i pozwolił, by płacz dziecka umilkł. Gdy piekarnię ponownie wypełniła senna cisza, coś za kontuarem zaszeleściło i cichutko poczłapało w jego kierunku. Szara poświata na moment rozświetliła twarz dziecka i oczom Franza ukazała się mała dziewczynka o wielkich, szklistych oczach. Przycupnęła tuż obok sterty zakurzonych kartonów i ze zdziwieniem wpatrywała się w wynędzniałego mężczyznę. Pomimo panującego dookoła mroku Franz spostrzegł, że skóra dziewczynki ma ciemniejszy odcień niż jego. 

– Co tu robisz, mała Cyganeczko? – wychrypiał Franz. Dźwięk jego własnego głosu nieco go zaskoczył. Minęło sporo czasu odkąd rozmawiał z żywą istotą.

Ale dziewczynka go nie rozumiała. Mogła mieć około dziesięciu lat, ale wyraz przerażenia malujący się na jej ubrudzonej buzi świadczył o tym, że nie zrozumiała zadanego jej pytania. Wielkie, błyszczące oczy błądziły po twarzy mężczyzny. Spojrzenie było tak intensywne, że Franz zmuszony był spuścić wzrok. Nie lubił dzieci. Nigdy nie wiedział jak się zachować w ich obecności. Zupełnie jakby posiadały jakąś magiczną zdolność czytania w jego umyśle. Nie lubił tego uczucia.

– Nie masz pojęcia co do ciebie mówię, prawda? – przerwał niezręczną ciszę, ale ponownie nie doczekał się odpowiedzi. – Myślałem, że piekarnia jest pusta – zaśmiał się. – Ale jak widać ktoś był tu na długo przed nami i ogołocił wszystkie półki. Smutne czasy nastały, Cyganeczko – rzucił melancholijnie. Dziewczynka poruszyła się i nieznacznie przysunęła do przodu. Bała się obcego mężczyzny, ale jego obecność najwyraźniej wzbudziła w niej ciekawość.

– Jakim cudem udało ci się przeżyć? – Franz kontynuował swój monolog. – Dobrze wiem, co robią z takimi... z takimi jak ty. Twoi rodzice pewnie dawno już odeszli. Do waszego domu weszli pewnego dnia żołnierze i po prostu ich zabrali, prawda? Ale ty, cwana istotko ukryłaś się gdzieś na strychu i w milczeniu czekałaś aż sobie pójdą. Słyszałaś krzyki, nawoływania matki, ale wiedziałaś, że jedynym sposobem, żeby przetrwać było wyrzec się wszelkich ludzkich odruchów i udawać, że już cię nie ma. Że nie istniejesz. Podobnie było ze mną. Zabrali całą moją rodzinę, ale ja przetrwałem. Zniżyłem się do poziomu, do którego nie zniżają się nawet szczury, byłem w miejscach, z których się nie wraca, ale mimo wszystko przetrwałem. I wiesz co, mała Cyganeczko? To piekło kiedyś się skończy. Nadejdą dni, że znów ujrzymy czyste niebo. Wolne od spalin, dymu, a w powietrzu nie będzie już smrodu palonych ludzkich ciał.

Cichy szelest. Zaintrygowana dziewczynka przysunęła się bliżej i tym razem Franz nie odwrócił wzroku. Plamy księżycowego światła przedzierającego się przez gęste chmury oświetliły jej wychudzoną twarz, pozlepiane, ale dość długie włosy i jeszcze coś. Coś, co dziewczynka ściskała kurczowo w prawej ręce. Mały plecaczek i wybrudzoną lalkę, której upiorna twarz zmroziła Franza i spowodowała, że jego ręce pokryły się gęsią skórką. Widywał takie pacynki na targach staroci, w czasach, gdy jeszcze istniał świat na zewnątrz. Uliczni kramarze lubili wystawiać na sprzedaż przedmioty znalezione w opustoszałych domach. Po śmierci właścicieli nie było nikogo, kto mógłby się zaopiekować pozostawionym przez nich inwentarzem, toteż sterty bibelotów i nikomu niepotrzebnych pamiątek lądowały na porozkładanych na trawnikach starych gazetach i trafiały w ręce miłośników antyków. Zawsze znalazł się ktoś, komu akurat zamarzyła się niebieska, szklana rybka, bądź staromodna lampka z wyświechtanym abażurem. Lalki, takie jak ta, Franz widywał przeważnie porzucone w koszach pełnych sentymentalnych drobiazgów, które tak lubiła jego żona. Zabawka była brzydka i Franz uznał, że nie różni się niczym od dziesiątek podobnych, jakie widywał na targach staroci. A jednak było w niej coś niepokojącego i mężczyzna nie wiedział, czy uczucie to spotęgował wyraz jej twarzy, czy może okoliczności, w jakich się pojawiła. Słabe światło wydobywało z ciemności jej kredowobiałą twarz i duże, czarne oczy. Usta rozciągnięte miała w delikatnym uśmiechu, ale po jej policzku spływała ogromna, czarna łza. Wargi pociągnięte były delikatną czerwienią, która zdążyła już się lekko powycierać, a główkę laleczki zdobiła maleńka czarna czapeczka.

– Widzę, że znalazłaś sobie przyjaciela – rzucił krótko Franz, wskazując na lalkę. W odpowiedzi dziewczynka ścisnęła mocniej swój dobytek i przygarnęła go do siebie. W plecaku coś donośnie zachlupotało.

– Zapytałbym cię jak długo już tu jesteś, ale obawiam się, że mi nie odpowiesz – mówił dalej Franz. Próbował odwrócić uwagę od wpatrującej się w niego upiornej laleczki. – To naprawdę fascynujące, jak takiej małej istocie udało się przeżyć. Przecież dookoła aż roi się od żołnierzy. Ja sam z trudem się tutaj przedostałem, a mam trochę więcej lat niż ty – zachichotał, a jego nerwowy śmiech odbił się echem od ścian piekarni. Gdy umilkł, odgłos bębniących o dach kropel deszczu wypełnił ciszę.

– Niech pada – ciągnął Franz. Jego wzrok błądził po skrytym w mroku suficie. Dziewczynka wpatrywała się w skupieniu w mężczyznę. – Przynajmniej wody nam nie zabraknie. Chwilowo – dodał i ostrożnie usiadł na pokrytej kurzem podłodze. – Boisz się mnie. To dobrze – stwierdził. – Strach jest dobry. Wskazuje ci drogę i pokazuje, czego unikać. Choć czasem nie dopuszczamy go do głosu – zachichotał i tym razem zaciśnięte usta dziewczynki lekko drgnęły. Czyżby i na nich pojawił się cień uśmiechu? – Przestraszyłaś mnie. To nic przyjemnego obudzić się ze świadomością, że jest się obserwowanym.

Tym razem Franz już wyraźnie widział na wargach Cyganki nikły uśmiech. Wielkie oczy wpatrywały się w niego tak intensywnie, że przez jego głowę przemknęła niepokojąca myśl, że dziewczynka chyba zapomniała już jak się mruga. Przechyliła lekko głowę i zlustrowała go kolejnym, niezbyt przyjemnym spojrzeniem. Trzymana przez nią laleczka z cichym plaśnięciem upadła na podłogę.

– Chyba zgubiłaś przyjaciela – mruknął Franz, by przerwać ciszę. Wahał się przez chwilę, po czym sięgnął ręką w stronę pacynki i ostrożnie ujął ją palcami. W dotyku była ciepła i miękka. Satynowe ubranko, w które była ubrana, pomimo wilgoci i brudu uzmysłowiło mężczyźnie, że się pomylił. Zabawka musiała sporo kosztować. Aż dziwne, że dziewczynce do tej pory udało się ją zatrzymać. Gdyby mała Cyganka natknęła się na żołnierzy, nie miałaby tyle szczęścia. Odebraliby jej wszystko co posiadała, a ją samą potraktowaliby tak samo jak wszystkich tych nieszczęśników, którzy szukali u nich ratunku.

Gdyby też dziewczynka była starsza i wiedziałaby jak obracać się w skomplikowanym świecie dorosłych, miałaby szansę pozbyć się pacynki w zamian za inne dobra, które pozwoliłyby jej przeżyć.

Franz zdusił w sobie pragnienie przywłaszczenia sobie drogocennej laleczki. Gdyby na zewnątrz nie było tak niebezpiecznie, zabrałby Cygance zabawkę i poszukał kogoś, kto zechciałby ją od niego odkupić. Ale w obecnej sytuacji nie chciał jeszcze bardziej narażać się na kontakt z wrogiem. A samotny, starszy mężczyzna próbujący sprzedać kosztowny przedmiot z pewnością zwróciłby na siebie uwagę.

Zacisnął mocniej palce na laleczce i zerknął na jej posągową twarz. Czarna łza zastygła na białym policzku, w połowie drogi do uniesionego, lewego kącika ust. Nie był w stanie stwierdzić, czy artysta, który wykonał lalkę wykreował ją na chłopca czy dziewczynkę. Delikatne rysy twarzy wskazywały raczej na płeć żeńską, ale czarna, charakterystyczna czapeczka nadawała postaci chłopięcego uroku. Zresztą, czy nie słyszał już gdzieś wcześniej o teatralnym bohaterze, który nie będąc w stanie znaleźć ukojenia wskutek nieszczęśliwej miłości, przeobraził się właśnie w bladolicego męczennika, czekającego w nieskończoność na ukochaną? Nie potrafił sobie przypomnieć imienia postaci.

Mała Cyganka obserwowała go w skupieniu. Jej wielkie oczy zaszły mlecznobiałą mgłą, ale gdy Franz zamrugał, wrażenie to zniknęło równie szybko, jak się pojawiło. Odgłosy szalejącego na zewnątrz deszczu zaczęły jeszcze bardziej przybierać na sile, pasma światła wpadającego przez brudne okna ulotniły się i nad piekarnią znów zaległa gęsta, przytłaczająca ciemność.

Coś się zmieniło w nieruchomym powietrzu. Franz nie widział już twarzy wpatrzonej w niego dziewczynki. Na wprost jego oczu majaczył pofalowany kształt, składający się na niewyraźny zarys czarnej sylwetki. Oddychała ciężko, co jakiś czas pociągając nosem, a gdzieś w oddali, być może w małej izdebce przylegającej do piekarni rozległ się cichutki chrobot, a następnie seria niewyraźnych trzasków, postukiwań, która wreszcie umilkła i do uszu Franza dotarło nierówne tykanie zegara, którego musiał wcześniej nie zauważyć.

Puls mężczyzny nieznacznie przyspieszył. Nie lubił ciemności. Od dziecka go przerażała i w jednej sekundzie powrócił do niego obraz małego chłopca chowającego przezornie stopy pod grubą kołdrą, w obawie przed wędrującymi nocą upiorami. Poruszył się niespokojnie, a wtedy siedząca przed nim dziewczynka zrobiła to samo. Wyczuł jej bliską obecność. W obawie przed ciemnością, przysunęła się bliżej mężczyzny.

– Za kilka godzin wzejdzie słońce – odezwał się cicho Franz. Powiedział to jednak bardziej do siebie, próbując nadać swojemu głosowi spokojny ton. Jednak serce w jego piersi tłukło się jak oszalałe, próbując ostrzec go przed czyhającym w mroku niebezpieczeństwem.

„Ale nie ma tu nikogo poza mną i tą małą Cyganką” – upomniał w myślach sam siebie. Skąd więc wzięło się to nagłe uczucie trwogi? Nie groziło im przecież nic poza chłodem i wilgocią przedzierającą się przez szpary w podziurawionym zadaszeniu.

Dziewczynka znów zaczęła płakać. Nie było to już jednak upiorne kwilenie, które odpędziło od niego resztki snu. Był to cichutki, pełen bezradności płacz, który w ostatnich miesiącach Franz słyszał nad wyraz często. Ścisnął trzymaną w ręku pacynkę i z odrazą cisnął ją przed siebie. Jej porcelanowa główka rozbiła się o ścianę, a odgłos głuchego uderzenia zawisł na moment w powietrzu. Cyganka przestała płakać i nabrała powietrza.

– Wybacz, dziewczyno – rzucił krótko Franz. – Ta lalka przyniosłaby ci więcej szkody jak pożytku. Poza tym, jej twarz była tak przeraźliwie smutna. Niby jak mogłaby przynieść komukolwiek ukojenie? Powinnaś bawić się lalkami, które są uśmiechnięte – prychnął i zaniósł się śmiechem. Przez chwilę jego własny rechot zagłuszył odgłos kropel deszczu. Zagłuszył nawet ten dziwny, niepokojący chrobot.

Dziewczynka się nie śmiała. Widząc zmianę w zachowaniu Franza wycofała się powoli w stronę kontuaru. Przycupnęła gdzieś w ciemnościach, w miejscu, do którego nie sięgał wzrok mężczyzny i obserwowała go dalej, w milczeniu.

Ale Franz nie przestawał się śmiać. Brzuch go rozbolał, a mimo to nie potrafił przestać. Widok roztrzaskanej główki porcelanowego marzyciela skruszył w nim coś, co rozsypywało się od dawna.

– Myślisz pewnie, że jestem wariatem! – krzyknął w przerwie między jedną salwą śmiechu a drugą. – Ale ja ci powiem kto tu tak  naprawdę zwariował. Oni wszyscy! – ryknął. Tym razem wybuchowi histerii towarzyszyły łzy. Potoczyły się po policzkach Franza, a on sam ze zdumieniem otarł oczy wierzchem dłoni, nie rozumiejąc skąd się wzięły.

– I nawet nie jestem smutny, dziewczyno – śmiał się dalej. Widzisz? Przecież gdybym był smutny, to nie byłoby mi teraz tak wesoło. Musisz przyznać, że to ogromne szczęście, że na siebie wpadliśmy. Siedziałaś tam sama w ciemnościach, z tą paskudną lalką, a teraz masz mnie. Na krótką chwilę, ale jednak – zarechotał z własnego, niezbyt udanego żartu i nagle umilkł. Chęć do śmiechu przeszła równie szybko jak się pojawiła. Jej miejsce zajęła wściekłość i Franz poczuł jak nagromadzona frustracja próbuje znaleźć ujście. Otarł oczy i wstał.

– Gdzie jesteś, Cyganeczko? – zawołał śpiewnym tonem. – Pokaż co tam masz w tym małym plecaku. Może pomogę ci uwolnić się od jeszcze jednego maszkarona? No nie bój się, chodź do mnie – zacmokał, ale nie doczekał się odpowiedzi. Zamiast tego podejrzany chrobot znów rozległ się w sąsiedniej izbie. Franz poczuł jak zimny dreszcz przebiega mu po plecach.

– Nie ma się czego bać – powiedział do siebie. – Potwory przecież nie istnieją. To wymysł naszej fantazji. Bajeczka, którą karmią niegrzeczne dzieci.

Gdy podejrzany dźwięk przybrał na sile, Franz skrzyżował ramiona na piersi i postąpił kilka kroków w przeciwną stronę. Było coś dziwnie niepokojącego w tych odgłosach. Do alarmów bombowych zdążył się już przyzwyczaić i z czasem nauczył się traktować je jak błogosławieństwo, które tyle razy uratowało mu życie. Teraz jednak nie był pewien skąd, i czy w ogóle powinien spodziewać się zagrożenia.

Dziwne światełko zamigotało w mroku i Franz pewien był, że musiało mu się to przywidzieć. Udręczony umysł płatał mu figle, bo przez jedną krótką chwilę miał wrażenie, że jakaś mała, świetlista istota mruga do niego z oddali. Puszcza oczko, ale zaraz potem je zamyka i na wszystko opada ciemna kurtyna. Znów się roześmiał, ale po chwili umilkł, bo dotarło do niego na co właściwie patrzy.

To wcale nie fantastyczne twory migotały w ciemnościach. Dokładnie na wprost okna wisiało wielkie owalne lustro w złocistej ramie. Musiał wcześniej go nie zauważyć. Stanowiło dość niecodzienny element wystroju piekarni i Franz nijak nie potrafił pojąć skąd się tam wzięło i jakim cudem nie wpadło jeszcze w ręce rabusiów. I dlaczego za pierwszym razem go nie zauważył? Tak bardzo rzucało się przecież w oczy...

Jako dziecko czytał takie bajki. O królewnach, które traciły rozum, bo zbyt długo przyglądały się swojemu odbiciu w lustrze. O zakochanych w sobie młodzieńcach, którzy tonęli wskutek nieuwagi, zapatrzywszy się w kolor swoich własnych tęczówek. Ale Franz nienawidził samego siebie. Nienawidził tego, kim był zanim zaczęła się wojna i nienawidził tego, czym się stał, gdy zmuszony został do porzucenia resztek swojego człowieczeństwa. Gdyby nie migotliwe lustro, skręciłby kark małej Cyganeczce, tak jak zrobił to z młodym listonoszem, który przyniósł mu owiniętą w papier pajdę chleba. Nie mógł znieść litości w jego oczach. Żalu odbijającego się w czarnych źrenicach. A to przecież nie jego wojna. Dlaczego więc ludzie mu współczują? Powinni żałować sami siebie. On sobie zawsze świetnie radził.

Powierzchnia lustra była krystalicznie czysta pomimo kurzu gęsto pokrywającego pomieszczenie. Widok ten zafascynował Franza. Dziewczynka nagle gdzieś zniknęła. Przestał o niej myśleć, już jej nie szukał. Pochłonął go widok, który ukazał się jego oczom, gdy zbliżył się do gładkiej tafli. Ostatni raz przeglądał się w lustrze nim pierwsze bomby spadły na miasto. Ale wtedy nie przywiązywał większej wagi do tego, jak wygląda. Poranna toaleta kończyła się zawsze równie szybko, jak się zaczynała, a własne odbicie stanowiło bardziej jeden z elementów jej układanki. Dopiero teraz, stojąc w ciemnościach zrujnowanej piekarni, z odgłosami bębniącego deszczu i dziwnymi chrobotami w tle, uzmysłowił sobie, że zobaczył sam siebie po raz pierwszy w życiu.

Jego włosy były pozlepiane i długie, a sięgająca klatki piersiowej broda splątana. Wyglądał niechlujnie i niczym nie różnił się od reszty podobnych mu uciekinierów. Tym, co go jednak zafascynowało były jego własne oczy. Franz wytężał wzrok w ciemnościach i usiłował im się przyjrzeć. Gdzieś przecież musiał być ich zarys, kształt i wielkość źrenic. Ale niczego takiego nie zobaczył. 

„To wszystko dlatego, że jest tak ciemno” – pomyślał.

Ale pomimo oblepiającego go mroku twarz w lustrze była dziwnie oświetlona, blada i bardzo wyrazista. I te oczy... Widział, że tam są. Absurdem byłoby w ogóle pomyśleć, że został ich pozbawiony, bo przecież patrzył na samego siebie, mrugał i widział przed sobą obraz. Tyle, że ów obraz z minuty na minutę stawał się coraz bardziej nierzeczywisty. Twarz Franza robiła się coraz bardziej groteskowa. Zarost jakby zniknął, a jego miejsce zajęła gładka, niemal przezroczysta skóra, tak jasna, że mężczyzna uniósł dłoń, by jej dotknąć, ale zaraz zrezygnowany opuścił dłoń i tylko stał i patrzył na rozgrywający się na jego oczach makabryczny spektakl.

Postać w lustrze nie była już Franzem. Miała zupełnie inne rysy twarzy, pozbawiona była włosów, a jej łysa czaszka była nienaturalnie mała.

„Aż się prosi, żeby założyć jej jakiś kapelusz” – przemknęło mu znów przez myśl.

Ale postać w lustrze zdawała się niewzruszona tym, co właściwie myśli sobie Franz. Jej myśli były jego myślami, a jej ruchy jego ruchami. Zupełnie, jakby byli jednym i tym samym.

Deszcz przybrał na sile i łomot uderzających o dach kropel wzmógł się jeszcze bardziej. Woda wlewała się do środka piekarni przez szczeliny w dachu i w ścianach. Franz znów zaczął się śmiać. Chorobliwie, szyderczo. Postać w lustrze się nie uśmiechała. Była poważna. Wąskie, blade usta miała zaciśnięte, a Franz wreszcie dostrzegł jej oczy. Małe, lekko ukośne, z czarnymi jak noc tęczówkami. Przeraźliwie smutne.

Nagle w budynku zrobiło się bardzo zimno. Chłód i tak dokuczał Franzowi niezmordowanie od momentu, gdy tylko przekroczył próg piekarni, ale to, czego teraz doświadczył sprawiło, że całe jego ciało pokryło się gęsią skórką i zanim zdążył się zorientować, cały się trząsł. Postać w lustrze mrugnęła do niego. Albo tak mu się przynajmniej zdawało. Coś dziwnego pojawiło się na jej twarzy . Tuż  pod lewym okiem. Coś ruchliwego i żywego. Coś, co czarną smugą smugą płynęło po gładkim policzku i zatrzymało się nieopodal kącika ust. Franz w tym momencie oprzytomniał i cofnął się do tyłu, uderzając plecami o zamknięte drzwi. Postać w lustrze nie oddaliła się wraz z nim. Była w tym samym miejscu, co poprzednio.

Deszcz bębnił zawzięcie o dach. Każde uderzenie zamieniało się powoli w łomot. Franz nie mógł oderwać oczu od istoty w lustrze. Jej białe, poważne oblicze go zahipnotyzowało. Nagle coś ciepłego otarło się o jego prawą nogę. Wzdrygnął się i niechętnie oderwał wzrok od lustra. Mała Cyganeczka przycupnęła obok niego. Wielkie, błyszczące oczy wlepiła w twarz Franza. Usta, pełne małych, ostrych ząbków miała rozchylone. Uśmiechała się. Ale nie był to miły uśmiech zagubionego dziecka. Była w nim kpina i jawne szyderstwo. Franz nie był na nią zły. Śmiertelne przerażenie odebrało mu resztki odwagi, i gdy dziewczynka złapała go za nogę i przywarła do niego całym ciałem, strząsnął ją z siebie i w ostatnim, desperackim odruchu złapał za klamkę.

Na dworze nie było zimno. Ziąb, który zmusił go do szukania kryjówki w zniszczonej piekarni nagle się ulotnił, a jego miejsce zajęła chmura gorąca, paląca skórę i trzewia.

Gdzieś w oddali wyła syrena, a świat dookoła niego płonął.

A potem wszystko spowiła ciemność. 

niedziela, 15 grudnia 2019

Mary Sue


Nie wiem już od czego to wszystko właściwie się zaczęło. Może jakiś udział w całym tym przedsięwzięciu zawdzięczam siłom nadprzyrodzonym, a może po prostu jestem tym typem człowieka, który lubi przyciągać dziwne zdarzenia i przypadki? Niemniej jednak, nawet ja, zapatrzony w siebie, zatwardziały sceptyk musiałem zrewidować swoje poglądy po tym, co przydarzyło mi się zeszłego lata. Po dziś dzień zastanawiam się czego właściwie stałem się świadkiem i co mnie podkusiło, by akurat w ten upalny, lipcowy dzień złożyć wizytę Mary Sue.

Tak naprawdę nie nazywała się Mary Sue. Zmyśliłem to imię, stojąc w kolejce po bułki pszenne, które zwykle odkładała dla mnie stara sklepikarka. Jej nazwiska również nie znałem, ale lubiłem sobie wyobrażać, że podobnie jak Mary Sue ma korzenie amerykańskie i rodzice uraczyli ją jakimś bardziej światowym imieniem niż mnie. W myślach nazywałem ją więc Gretą. Ciemne włosy, niemal rzymski profil, wskazywać mogły na jej śródziemnomorskie pochodzenie. I w sumie to w nosie miałem czy jest w rzeczywistości wredną Cyganką, czy zwyczajną starszą panią, dorabiającą sobie na emeryturze, grunt że zawsze odkładała dla mnie świeże bułki. 

Tego dnia, gdy udałem się z niezapowiedzianą wizytą do Mary Sue, Greta już od progu piekarni mnie przestrzegła:
Nic dobrego z tego nie będzie!
Gdy uniosłem wysoko brwi ze zdumienia, krzyknęła jeszcze głośniej:
No nie róbże pan takiej wystraszonej miny!
– Ale kiedy ja zupełnie nie wiem dlaczego pani do mnie krzyczy – odparłem najuprzejmiej jak potrafiłem i szybko schowałem cztery bułki do mojej siatki. Było mi wstyd, że jest taka pognieciona, ale innej nie umiałem znaleźć w porannym bałaganie.
Ale kiedy ja nie krzyczę do pana tylko na pana! – zagrzmiała.
Na mnie? – zdumiałem się.
No nie udawaj, że nie wiesz pan o czy mówię!
Nooo… Właściwie nie do końca całkiem się orientuję w zaistniałej sytuacji.
Jak zawsze starałem się elokwencją nadrobić braki w mojej elementarnej wiedzy na temat relacji międzyludzkich, więc zachowałem się tak, jak nakazywał mi w danym momencie rozum. Szybko spakowałem resztę swoich rzeczy i czym prędzej wybiegłem ze sklepu.
Jeżeli miałem cień nadziei, że Greta puści mi to płazem, to szybko został on rozwiany przez jej skrzek.
Gdzie pan mi uciekasz jak jeszcze nie skończyłam?!
Pobiegła za mną i zdzieliła mnie w łysinę zwiniętą w rulon gazetą.
Za co to? – jęknąłem.
– Już pan wiesz za co! Najpierw robisz pan maślane oczy do mojej wnuczki, a potem udajesz, że jej nie znasz! Powiedziała mi, że wczoraj wieczorem minęła pana na schodach kamienicy, a pan udał że jej nie widzi!
– Ależ to musi być jakaś fatalna pomyłka – próbowałem się bronić, chociaż wiedziałem, że starej nie oszukam. Rzeczywiście, poprzedniego wieczora mijałem Rosę na schodach, ale nie miałem najmniejszej ochoty z nią rozmawiać. Całą moją uwagę pochłonęła sprawa pięknej Mary Sue i jej fioletowej rękawiczki. To ta rękawiczka nie dawała mi spokoju. Nie mogłem przestać o niej myśleć.

Piękna Mary Sue pojawiła się w moim życiu w momencie, gdy poprzysiągłem sam przed sobą, że nigdy więcej nie otworzę serca przed żadną ludzką istotą. Największą zaletą mojej nowej wybranki było to, że wcale jej nie znałem, a ona zdawała się być całkowicie nieświadoma mojego istnienia.

Nasze drogi przecięły się w pewien lipcowy poranek, gdy zatopiony we własnych, ponurych rozmyślaniach, wpadłem prosto na nią na skrzyżowaniu dwóch głównych ulic miasta. Stała oparta o witrynę kwiaciarni i nonszalancko zaciągała się papierosem. Przypominała aktorkę, dla której czas zatrzymał się w latach dwudziestych. Pukle kasztanowych loków upięła w luźny kok, a pojedyncze, niesforne kosmyki opadały dookoła jej anielskiej twarzy. Oczy miała chyba zielone, chociaż z odległości, w jakiej się znalazłem nie byłem w stanie tego stwierdzić. W chwili, gdy tylko ją ujrzałem, wiedziałem że chcę, by dołączyła do mojej kolekcji. Wszystko w tej kobiecie było perfekcyjne. Wyglądała jak figura woskowa, w którą ktoś przypadkiem tchnął iskrę życia.

Mój entuzjazm wywołany pierwszym, nieoczekiwanym spotkaniem szybko jednak przygasł, gdy ujrzałem przysadzistego jegomościa, który niespodziewanie zjawił się tuż obok niej. Zawadiacko zakręcony wąs i idealnie przystrzyżona bródka świadczyć mogły o jego wysokiej pozycji społecznej. Moje przypuszczenia się potwierdziły, gdy Mary Sue, ująwszy go pod ramię, pomaszerowała wraz z nim do zaparkowanego nieopodal białego lexusa. W chwili, gdy już myślałem, że wsiądą razem do środka i odjadą w sobie tylko znanym kierunku, piękna Mary Sue pochyliła się w stronę mężczyzny, szepnęła mu na ucho kilka słówek, po czym w jej dłoni wylądował zwitek banknotów. Obejrzała się przezornie przez ramię i szybko ukryła je za dekoltem swojej sukienki. Elegancik kiwnął jej tylko na pożegnanie głową i z piskiem opon ruszył przed siebie. Mary Sue, zmysłowo kołysząc biodrami, przeszła się wzdłuż krawężnika i rzuciła kilka zaczepnych spojrzeń w stronę przejeżdżających samochodów. Gdy jej wzrok niebezpiecznie skierował się w moją stronę, szybko skryłem się w drzwiach pobliskiej kamienicy i od tej pory obserwowałem ją tylko wtedy, gdy patrzyła w innym kierunku.
Trwało to około godziny. Jak urzeczony chłonąłem każdy szczegół tej niezwykłej scenerii i w głowie układałem sobie szczegółowy plan działania. Myślałem zawzięcie o wszystkich tych rzeczach, które zrobię, gdy tylko Mary Sue wreszcie znajdzie się w moim mieszkaniu.

Od tamtej pory myślałem o niej bezustannie. Co noc w pamięci odtwarzałem każdy, najdrobniejszy element jej ubioru. Sposób, w jaki się poruszała budził we mnie tęsknotę, z jakiej istnienia nie zdawałem sobie wcześniej sprawy. Gdzieś głęboko, w czeluściach mojego jestestwa przebudził się potwór, którego zawzięcie starałem się poskromić. Od lat z powodzeniem wymykałem się organom ścigania, co rusz zmieniając wygląd i tożsamość, a gdy wreszcie po latach zasłużonego odpoczynku znalazłem miejsce, które spokojnie mógłbym nazwać domem, pojawiła się ona – Mary Sue, i zmąciła spokój mojego umysłu.

Każda z moich poprzednich wybranek miała w sobie coś wyjątkowego. Anastasia była pierwsza. Miała czternaście lat i wspaniałą twarz upstrzoną rudymi piegami. To właśnie te piegi spowodowały, że wybrałem ją spośród innych, otaczających mnie w owym czasie dziewcząt. Nigdy nie narzekałem na brak zainteresowania ze strony płci przeciwnej, jednak Anastasia zdawała się być całkowicie odporna na moje wdzięki. A ja nie mogłem przestać myśleć o tych jej piegach, filuternie zdobiących mały, lekko zakrzywiony nos. Duże, pomarańczowe łaty pojawiały się w moich snach tak długo, aż osobiście nie upewniłem się, że znikną z tej wiecznie zdziwionej twarzy raz na zawsze. I wreszcie zniknęły. Wraz z Anastasią.

Kolejna była Viola. Dziewiętnastolatka pracująca w sklepie moich rodziców. Zwykła, niczym nie wyróżniająca się dziewczyna, która postanowiła trochę dorobić sobie podczas wakacji. Przez długi czas nie zwracałem na nią uwagi. Była ode mnie kilka lat starsza, toteż nie znajdowała się w kręgu moich bezpośrednich zainteresowań. Sytuacja zmieniła się wraz z dorocznym jarmarkiem, jaki organizowali moi rodzice. Wówczas to Viola pokazała mi się w zupełnie innym świetle. Tego dnia wystąpiła w kusej, seledynowej sukience, która dodała jej nie tylko lat, ale i osobliwego wdzięku. Nie byłem w stanie oderwać oczu od symetrycznych nacięć, które uwidaczniały się na jej bokach za każdym razem, gdy Viola schylała się, by podnieść z ziemi siatki pełne pomidorów. Te nacięcia doprowadzały mnie do szewskiej pasji! Chciałem mieć tę sukienkę! Mieć ją, choćby tylko po to, by pozbyć się tych nacięć, wyrwać je, zwinąć w kłębek i ukryć tak głęboko, żeby nikt ich nigdy nie odnalazł. I tak też zrobiłem. Ukryłem je przed światem. Wraz z Violą.

Było ich jeszcze kilka. Ciemnoskóra Breditte i jej kręcone włosy, pianistka Jolene, której smukłe palce fascynowały mnie do tego stopnia, że napisałem o nich wiersz, podstarzała Gerda i jej wymyślne okulary. Po każdej z nich zostawiałem sobie pamiątkę. Moje trofea. Wspomnienia chwil ulotnych i echa dawnego zachwytu. Wołanie przeszłości zamknięte w martwym artefakcie. Kochałem te przedmioty całym swoim sercem. Nigdy jednak niczego nie pragnąłem tak bardzo jak Mary Sue i jej fioletowej rękawiczki.

Rękawiczkę zarejestrowałem już drugiego dnia mojej obserwacji. Dokładnie wszystko sobie zaplanowałem. O tej samej godzinie co poprzednio, wyruszyłem na miasto i po krótkim, nerwowym marszu znów znalazłem się w pobliżu kwiaciarni. Poczułem jednak bolesne ukłucie rozczarowania, gdy nie dostrzegłem nigdzie znajomej sylwetki. Czekałem w drzwiach kamienicy około godziny, gdy wreszcie się zjawiła. Szła powoli, przeczesując wzrokiem ruchliwą ulicę. Lekki uśmiech błąkał się na jej wargach, a gdy muskały ją ciekawskie spojrzenia przejeżdżających kierowców, odchylała głowę lekko do tyłu, pozwalając puklom gęstych włosów opaść z gracją na plecy i ramiona. Tego dnia miała na sobie letnią, białą sukienkę, która odsłaniała więcej niż powinna. Niezrażona tym faktem Mary Sue, maszerowała z wdziękiem tam i z powrotem, a gdy wreszcie zatrzymał się przy niej czarny bentley, szybko wpakowała się do środka. Wsiadając, zahaczyła jednak torebką o drzwi samochodu i pod wpływem nerwowego szarpnięcia, drobna rzecz wypadła z torebki wprost na chodnik. Odczekałem chwilę, aż Mary Sue odjedzie ze swoim nowym znajomym, po czym pędem puściłem się w stronę zguby. Dopadłem do niej w ostatniej chwili, zanim mógł odebrać mi ją porywisty wiatr. W mojej spoconej dłoni spoczywała piękna, zamszowa rękawiczka w kolorze głębokiego fioletu. Była to najpiękniejsza rękawiczka, jaką kiedykolwiek widziałem. Podniosłem ją do nosa i powąchałem. Pachniała niezbyt apetycznie, jej powierzchnię pokrywał delikatny aromat benzyny i czegoś bliżej nieokreślonego. W tamtym momencie nie było dla mnie jednak niczego piękniejszego. Dotknąłem czubkiem języka szorstkiego materiału i wyczułem kilka fałdek, które nie powinny się tam znaleźć. Rękawiczka miała już parę ładnych lat, ale zupełnie mi to nie przeszkadzało. Wzbudziła we mnie jednak pragnienie tak straszne, że nie byłaby w stanie ugasić go nawet woda pochodząca z największych oceanów świata. Musiałem mieć tę drugą rękawiczkę. A Mary Sue zabrała ją ze sobą.

Tej nocy, przewracając się niespokojnie z boku na bok, obmyślałem w głowie szczegółowy plan działania. Trawiła mnie gorączka. Bliżej nieokreślone uczucie niepokoju, które potęgowało się za każdym razem, gdy tylko próbowałem zamknąć oczy. Nie mogłem skupić myśli na niczym innym jak na rozpamiętywaniu każdego szczegółu, jaki tylko udało mi się zarejestrować na tej pogrążonej w chaosie ulicy. Przytłaczający miejski zgiełk. Smród spalin, woń benzyny. A pośród tego wszystkiego, piękna, eteryczna Mary Sue, jakby żywcem wyjęta z reklamowych broszur. Tak piękna, że zupełnie nierzeczywista. Mary Sue i jej fioletowa rękawiczka, która w dalszym ciągu spoczywała na dnie małej, beżowej torebki. Była z nią wtedy, gdy jej właścicielka szykowała się do popołudniowego wyjścia z domu i towarzyszyła jej, gdy przysadzisty jegomość zachłannie zrywał z niej bieliznę na tylnym siedzeniu czarnego bentleya. Musiałem mieć tę rękawiczkę. Czułem, że należy do mnie.

Swój plan wcieliłem w życie już kilka dni później. Jak zwykle, o tej samej porze znalazłem się w miejscu, z którego miałem dogodny widok na Mary Sue. Tym razem zjawiła się przed czasem. Ubrana była w zielony uniform, który jeszcze bardziej uwydatniał jej zaokrąglone biodra i pokaźnych rozmiarów biust. Na widok znajomej torebki poczułem dziwne mrowienie w niektórych partiach ciała, szybko jednak odrzuciłem tę myśl i skupiłem się na czekającym mnie zadaniu. Gdy kobieta zbliżyła się nieco w stronę mojej kamienicy, wyskoczyłem z ukrycia, poprawiłem marynarkę i wolnym krokiem ruszyłem przed siebie.

Początkowo udawałem, że śledzę przejeżdżające obok mnie samochody. Nawet kilka razy się za jakimś obejrzałem. Nie zaszczyciłem Mary Sue ani jednym spojrzeniem, aż niespodziewanie stanęła tuż przede mną.
– Najmocniej panią przepraszam! – wykrzyknąłem, gdy nasze ramiona zetknęły się ze sobą, a Mary Sue nieznacznie się zachwiała w swoich butach na wysokich platformach.
– Uważaj jak idziesz, palancie! – wrzasnęła i zdzieliła mnie prosto w głowę swoją torebką. Zasłoniłem się przed kolejnym ciosem i wycofałem nieco. Patrzyła na mnie rozjuszona, młoda kobieta, w której próżno było szukać Mary Sue z moich marzeń. Nie dałem się jednak sprowokować.
– Najmocniej panią przepraszam! – zawołałem, udając skruszonego. – Zagapiłem się.
– To patrz pod nogi! – ofuknęła mnie. Już miała odwrócić się do mnie plecami, gdy jednak zdobyłem się na odwagę i zagaiłem:
– Jest pani absolutnie przepiękna.
W głowie Mary Sue musiała zapalić się ostrzegawcza lampka w kształcie dolara, bo gdy znów się do mnie odezwała, cały jad obecny w jej głosie zniknął. Zmierzyła mnie wzrokiem od stóp do głów i odparła:
– Ile jesteś w stanie mi zaproponować?
– Widzę, że nie lubisz bawić się w podchody i od razu przechodzisz do rzeczy – powiedziałem, darując sobie wszelkie konwenanse. Moja odwaga widocznie spodobała się Mary Sue, bo na jej kształtnych wargach zakwitł zachęcający uśmiech. Poprawiła włosy smukłą dłonią i przechyliła kokieteryjnie głowę.
– Taka moja profesja, kochanie. Ale czy ciebie, aby na pewno na mnie stać? – zapytała, rozglądając się w poszukiwaniu wozu, którym mógłbym przyjechać. Ten przejaw skrajnego materializmu nieco mnie zirytował, ale nie dałem tego po sobie poznać. Uśmiechnąłem się tylko pobłażliwie.
– Gdyby było inaczej, w ogóle byśmy nie rozmawiali, moja droga – odpowiedziałem najuprzejmiej jak tylko potrafiłem. Mój wzrok powędrował w stronę dekoltu Mary Sue i poczułem przypływ pożądania. Zgasiłem go jednak, miałem misję do zrealizowania, a podszepty mojego zdradzieckiego ciała nie mogły mnie teraz rozpraszać.
Mary Sue w dalszym ciągu rozglądała się niepewnie dookoła. Zmarszczyła wąskie brwi i posłała mi pytające spojrzenie.
– Nie przyjechałem samochodem – odparłem, lekko zniecierpliwiony.
– To chyba nic z tego nie będzie – mruknęła i wzruszyła ramionami.
– A to niby dlaczego? – zdumiałem się.
– Tylko samochód – odparła szybko.
– Ale co to za różnica? Mieszkam tu niedaleko, będzie równie przyjemnie jak w samochodzie. Mogę ci to zagwarantować.
– Tylko samochód – teraz już warknęła.
Poczułem jak grunt usuwa mi się pod nogami. Nie miałem samochodu. Pozbyłem się go kilka miesięcy temu, gdy zaczął mi ciążyć. Po mieście poruszałem się głównie pieszo. Względy bezpieczeństwa.
– Jaki w tym sens? – odburknąłem.
– Lubię odgłos skórzanej tapicerki.
– Co? – zapytałem głupio.
– Lubię odgłos skrzypiącej tapicerki – powtórzyła spokojnie, jakby była to najnormalniejsza rzecz pod słońcem. Wyciągnęła z torebki papierosa, zapaliła go i zaciągnęła się głęboko. Wytrzymałem rzucone mi, wyzywające spojrzenie i stanąłem tak blisko niej, że niemal stykaliśmy się nosami.
– Mam w domu skórzaną kanapę – odpowiedziałem zgodnie z prawdą. Poczułem nagłą ochotę, by zedrzeć z niej ten kombinezon. Znów upomniałem się w myślach.
Wciąż nie wyglądała na przekonaną. Przyglądała mi się uważnie, jakby rozważając w głowie wszystkie możliwe scenariusze.
– Możemy pójść do mnie – odparła wreszcie. – Też mieszkam niedaleko.
Zaskoczyła mnie. Nie byłem na to przygotowany. W swoim mieszkanku, mieszczącym się na trzecim piętrze wiekowej kamienicy miałem już wszystko przygotowane. Nawet by się nie zorientowała.
– Ale ja też... – zacząłem, ale brutalnie mi przerwała.
– Nie mamy więc o czym mówić – rzuciła niedopałek na chodnik i zgniotła go podeszwą buta. Już miała odwrócić się do mnie plecami, gdy złapałem ją za drobne ramię i w panice zgodziłem się na wszystko, co zaproponowała.

Do jej mieszkania pojechaliśmy taksówką. Znajdowało się dwie przecznice od miejsca, w którym się spotkaliśmy, ale Mary Sue nalegała byśmy tam pojechali zamiast wędrować w męczącym upale. Przez całą drogę nie odezwała się do mnie ani słowem. Patrzyła tylko przez okno, obserwując mijające nas samochody, a pomalowane na czerwono paznokcie wbijała w uchwyt swojej beżowej torebeczki. Chyba była zdenerwowana.

Mieszkała w zapuszczonym, starym bloku z wielkiej płyty. Budynek miał tylko dwa piętra, ale był tak obskurny, że zastanawiałem się jak ktoś przy zdrowych zmysłach może w nim mieszkać.

Otworzyła drzwi wiodące na klatkę schodową nieco zardzewiałym kluczem i zaprosiła mnie gestem do środka. Wewnątrz panował przytłaczający półmrok i tylko cienka smuga światła, wlewająca się przez popękaną szybkę pozwalała rozróżnić kontury poszczególnych obiektów.
– Żarówka nie działa – rzuciła krótko, jakby czytając mi w myślach.
Powlokłem się więc za nią długim korytarzem i po omacku wchodziliśmy po wysłużonych schodach. Trzymałem się kurczowo poręczy, by nie runąć w dół. Miałem lęk wysokości, a w tych egipskich ciemnościach jeszcze bardziej się on spotęgował. Gdy stanęliśmy wreszcie pod drzwiami jej mieszkania byłem cały zlany potem.
– Jak twoi sąsiedzi dają sobie tutaj radę? – wysapałem, przekraczając próg.
– Nie mam sąsiadów – odpowiedziała cicho i zamknęła za mną drzwi. Nieco złowrogi szczęk starego zamka spowodował, że moje ręce pokryły się gęsią skórką, ale szybko odwróciłem uwagę od podszeptów mojej wybujałej wyobraźni. Gdy Mary Sue zapaliła światło poczułem się nieco raźniej. Mogłem rozejrzeć się po mieszkaniu.
Było bardzo małe. Składało się tylko z jednego pokoju i aneksu kuchennego, za którym znajdowały się odrapane drzwi. Zapewne przejście do łazienki.
– Nie masz balkonu? – zagaiłem, nieco zdziwiony tym faktem. Wszyscy mieli balkony.
W odpowiedzi wzruszyła tylko ramionami i rzuciła torebkę na krzesło. Mój wzrok tęsknie powędrował w jej stronę. Mary Sue musiała się zorientować, bo przeniosła wzrok z torebki na mnie i wypaliła:
– Jesteś jakimś cholernym złodziejem, czy coś w tym guście?
– Och, nie, nie! – zaprotestowałem. Policzki mnie paliły. Całą siłą woli powstrzymałem się od zerkania w stronę obiektu mojego pożądania i uwagę skupiłem na Mary Sue.
W lekko przytłaczającym świetle żółtej żarówki jej twarz prezentowała się nieco posępnie. To, co wcześniej tak mnie w niej urzekło gdzieś się ulotniło, a zamiast tego dostrzegłem przeciętnej urody kobietę, z toną makijażu, która miała maskować drobne krostki na brodzie.
Poruszony tym faktem, wierciłem się niespokojnie, aż w końcu Mary Sue zaproponowała mi, bym usiadł. Zająłem więc miejsce na skraju powycieranej, zielonej kanapy i wpatrzyłem się w brudną ścianę, na której wisiały jakieś religijne obrazy.
– Napijesz się czegoś? – zagaiła w końcu. Zbliżyła się w moją stronę i przyjęła kokieteryjną pozę, opierając rękę na biodrze.
– Nie, dziękuję – odparłem. Nie czułem pragnienia. Poluzowałem jednak kołnierzyk mojej koszuli. W mieszkaniu było bardzo gorąco i duszno, a dookoła unosił się bliżej nieokreślony zapach. I wtedy uderzyła mnie nagła myśl:
– Dlaczego siedzimy przy zapalonym świetle skoro jest środek dnia? – rzuciłem spojrzenie w stronę pozasłanianych okien.
Jakby spodziewająca się tego pytania Mary Sue, uśmiechnęła się z wyrozumiałością i usiadła obok mnie. Wyczułem zapach jej perfum i zakręciło mi się w głowie.
– Lubię, gdy jest ciemno – odparła niemal szeptem.
Oszołomiony jej nagłą bliskością, wziąłem gwałtowny haust powietrza i lekko zadrżałem. Pachniała jaśminem i czymś jeszcze. Czymś, czego nie potrafiłem zidentyfikować. Gdy przysunęła się tak, że jej udo niemal stykało się z moim, poczułem falę pożądania tak silnego, że musiałem przygryźć wargi niemal do krwi, w przeciwnym wypadku niewątpliwie wpiłbym się w te soczyste usta, zapominając o celu mojej wizyty. Spojrzenie rzucone w stronę torebki sprowadziło mnie nieco na ziemię, jednak Mary Sue wcale nie miała zamiaru mi tego ułatwiać. Przysunęła się jeszcze bliżej i z gracją położyła mi dłoń na kolanie.

– To na co masz ochotę, mój drogi? – wyszeptała wprost do mojego ucha, a ja poczułem jak zaczyna mnie ogarniać panika. Wbrew temu, co możecie o mnie sądzić, nie miałem zbyt wielkiego doświadczenia w tych kwestiach. Zawsze starałem się spychać potrzeby mojego ciała na plan dalszy, a uwagę poświęcać wolałem pragnieniom mojego skołtunionego umysłu. W tamtym momencie gotów byłem zrobić jednak dwie rzeczy: rzucić się na Mary Sue i dokonać aktu pojednania naszych ciał albo wybiec czym prędzej z jej mieszkania i darować sobie dalsze podchody. Jak możecie się domyślić, ogarnięty nagłą trwogą, nie zrobiłem nic. A tymczasem rozochocona Mary Sue ciągnęła swoją grę.
– O finansach porozmawiamy później – trajkotała. – Najpierw powiedz mi co lubisz.
– Eee – wystękałem elokwentnie. – No wiesz... Ja... Lubię... Lubię jak kobieta jest eee... Na górze – wypaliłem, przypominając sobie płytkie teksty z seriali, jakie zwykłem oglądać w wolnym czasie. Ona jednak, najwidoczniej przyzwyczajona do podobnych wyznań, pokiwała lekko głową i filuternie zatrzepotała rzęsami. Gdy nachyliła się w moją stronę, eksponując bardziej biust, odwróciłem wzrok i poszukałem spojrzeniem obiektu moich westchnień – małej, beżowej torebeczki, dla której się tu znalazłem. W końcu pragnienie posiadania pięknej, fioletowej rękawiczki zwyciężyło i postanowiłem działać.

Drżącą rękę przełożyłem ponad ramieniem Mary Sue i delikatnie musnąłem opuszkami palców jej skórę. Kobieta spojrzała na mnie spod zmrużonych powiek i zmysłowo się uśmiechnęła. Już miałem się nachylić, by wpić się w te kuszące wargi, gdy moja wybranka oswobodziła się nagle z mojego uścisku i podskoczyła jak oparzona.
– Pozwól, że zgaszę światło! – zawołała.
Zanim w jakikolwiek sposób zdołałem zaprotestować, spowiła nas nieprzenikniona ciemność. Mary Sue ponownie usadowiła się obok mnie, teraz już nieco śmielsza. Ja z kolei, straciwszy z oczu torebkę, poczułem jak opuszcza mnie resztka odwagi. Narastająca we mnie wściekłość potęgowała się z każdą minutą, a gdy w końcu kobieta złożyła pocałunek na moim podbródku, zacisnąłem dłonie w pięści i postanowiłem poddać się jej pieszczotom, w każdej chwili gotowy, by przejść do kontrataku.

Ku mojemu zdziwieniu, było całkiem przyjemnie. Mary Sue, starając się rozbudzić moje pożądanie i ciekawość, zdecydowała się na pewną zachowawczość w działaniu. Nie była zbyt nachalna, toteż po pewnym czasie nieco się rozluźniłem i pozwoliłem, by usiadła mi na kolanach. Gdy znalazła się tak blisko, że jednym ruchem mógłbym strącić jej piękną główkę, poczułem dziwne łaskotanie gdzieś w okolicach lewego ucha. Wzdrygnąłem się nieco i odrzuciłem od siebie myśl o robactwie, zamieszkującym niedostępne zakamarki jej mieszkania. Pogładziłem rozochoconą Mary Sue po włosach i oddałem kolejny pocałunek. Po chwili łaskotanie się powtórzyło, toteż sięgnąłem wolną ręką do ucha, ale niczego tam nie wyczułem. Mimo to, dziwne uczucie znów się pojawiło. Tym razem towarzyszyło mu coś jeszcze. Tuż przy uchu zarejestrowałem dźwięk o bardzo niskiej częstotliwości. Był na tyle cichy, że mógłby z powodzeniem utonąć w feerii innych, zwyczajnych dźwięków, gdyby nie fakt, że zdawał się płynąć gdzieś z głębi siedzącej na mnie partnerki. Początkowo nie byłem w stanie przypisać go do czegokolwiek, potem w mojej głowie pojawiła się absurdalna myśl, że taki dźwięk musi wydawać z siebie osoba na łożu śmierci. Cichutki charkot zwiastujący rychłe pożegnanie z życiem. Zaśmiałem się w duchu, rozbawiony własnym poczuciem humoru i próbowałem odepchnąć od siebie te makabryczne myśli.

Gdy Mary Sue zabrała się za rozpinanie guzików mojej koszuli, dobiegł mnie kolejny odgłos. Nieco dalszy, stłumiony, ale słyszałem go wyraźnie. Był niczym zgrzyt paznokci na szkolnej tablicy. Uporczywy, nieznośny i tak, musiałem przyznać to sam przed sobą, przerażający. Dochodził zza zamkniętych drzwi, na które zwróciłem uwagę, wchodząc do mieszkania. Przypominał drapanie. Zjeżył włosy na moim karku i spowodował, że brutalnie odsunąłem przytulającą się do mnie kobietę.
– Słyszałaś? – zapytałem.
– Co takiego? – mruknęła Mary Sue, wyraźnie niezadowolona.
– Masz w domu psa? Albo kota? Coś tam chyba drapie za drzwiami. Może chce wyjść.
– Nie trzymam tu zwierząt – warknęła. – Może w końcu się rozluźnisz i przestaniesz wymyślać?
Nic nie odpowiedziałem, poddałem się kolejnym pocałunkom, ale zamiast skupić uwagę na przyjemności płynącej z obcowania z piękną kobietą, cały czas nasłuchiwałem. Przez jedną krótką chwilę wydawało mi się, że coś nie tylko drapie, ale i porusza się za drzwiami, ale szmer, który usłyszałem znikł równie szybko jak się pojawił. Drapanie jednak nie ustało. Rytmiczne pociągnięcia niewidzialnych pazurów na zbutwiałym drewnie. Poczułem jak ogarnia mnie irracjonalny lęk. Nie wiedziałem, czego tak właściwie się obawiam. To ja byłem przecież tym złym. Przyszedłem do mieszkania obcej kobiety z zamiarem zrobienia jej krzywdy. Co więc napawało mnie takim przerażeniem?

Chwyciłem Mary Sue mocno za włosy i przyciągnąłem zaborczym gestem do siebie. Wyraźnie ją to rozochociło, bo zaczęła chichotać i delikatnie przygryzła swoimi drobnymi ząbkami płatek mojego ucha. Było to całkiem przyjemne, pozwoliłem jej więc na tę niewinną pieszczotę. Tym razem zacisnęła usta nieco mocniej, a ja poczułem ostry ból, promieniujący aż do skroni. Coś ciepłego spłynęło mi po szyi i dopiero wtedy ocknąłem się z chwilowego zamroczenia. Nie musiałem zapalać światła, by wiedzieć, że to krew.
– Au! – syknąłem i odsunąłem ją od siebie. Mary Sue jednak przylgnęła do mnie z powrotem. Zarzuciła mi ręce na szyję i wbiła ostre paznokcie w moje ramiona.
– Boisz się? – zarechotała, a jej zmysłowy głos zamiast wzbudzić we mnie pożądanie spowodował, że oblałem się potem. Coś było nie tak. Z nią i z tym miejscem. I z tym, co rozbijało się za zamkniętymi drzwiami.

Straciłem resztki cierpliwości i gdy Mary Sue nachyliła się w moją stronę, by znów mnie pocałować, oswobodziłem się z jej uścisku i podniosłem się z kanapy. Mój wysiłek okazał się jednak daremny, bo chwilę potem wylądowałem na pokrytej kurzem podłodze. Nogi odmówiły mi posłuszeństwa, a w moich uszach rozległ się złowieszczy pisk. Czułem, że jeszcze chwila i stracę przytomność. Zamazany obraz wirował mi przed oczami, a ciemność mieszała się z rozbłyskami dziwnego, pomarańczowego światła. Miałem wrażenie, że Mary Sue przygwoździła mnie całym swym ciężarem do podłogi. Wyciągnąłem ręce, by chwycić ją za włosy, ale moje dłonie natrafiły na próżnię. Nikogo nade mną nie było. A mimo to, coś nadal przygniatało mnie do ziemi.

Z moich ust wydobył się cichy charkot i ostatkiem sił uniosłem głowę. Mój rozbiegany wzrok mimowolnie powędrował w stronę tajemniczych drzwi. Były uchylone. Coś, co jeszcze chwilę temu próbowało się stamtąd wydostać, znalazło się na zewnątrz.
Spanikowany, zacząłem wierzgać nogami, by zrzucić z siebie nieznośny ciężar. Gdzieś z tyłu głowy słyszałem uporczywy, piskliwy głosik, który podpowiadał mi, że powinienem jak najszybciej opuścić to miejsce. Rzucić wszystko w diabły i ratować własną skórę. Tyle, że nie byłem w stanie tego zrobić. Nieznana siła odebrała mi czucie w całym ciele. Leżałem tam, pośrodku niczego, otoczony pustką i czekałem aż zakończy się moje życie. Czy tak samo czuły się te wszystkie kobiety, gdy w piwnicy mojego domu czekały na egzekucję? Anastasia, Viola, Breditte, Jolene, Gerda... Pamiętałem je wszystkie. Moje trofea. A Mary Sue miała stać się jednym z nich.

Poczułem jak moje powieki powoli opadają, a świat zamyka się nade mną. To, co przygwoździło mnie do podłogi objęło swoimi niewidzialnymi ramionami całe moje ciało. Głowę, klatkę piersiową, nogi. Pogrążyłem się w śmiertelnym marazmie, z którego miałem się już nigdy nie obudzić. Spłynął na mnie spokój, jakiego dawno nie zaznałem. Trwał jednak tylko krótką chwilę, po której nastąpiło brutalne przebudzenie.

Gwałtowny wstrząs zachwiał posadami budynku. Szyby w oknach niebezpiecznie zadygotały, a z sufitu posypał się tynk. Moje usta wypełniły się krwią, a ja podniosłem się z ziemi, krztusząc się i plując. Niewidoczny ciężar ustąpił i mogłem wreszcie rozejrzeć się dookoła. Niczego jednak nie spostrzegłem. Chwyciłem się krawędzi kanapy i umęczony opadłem na poduszki. Mary Sue nigdzie nie było. Przynajmniej nie w moim bezpośrednim sąsiedztwie. Raz jeszcze splunąłem na podłogę i otarłem usta wierzchem dłoni. Krew miała nieprzyjemny, metaliczny posmak.

– Hej, gdzie jesteś? – zawołałem. Było mi już wszystko jedno. Jeśli to, co przed chwilą mnie spotkało miało się powtórzyć, to kierowany wściekłością, wolałem wyjść temu naprzeciw. Ale nie doczekałem się odpowiedzi. Mary Sue gdzieś zniknęła, a ja postanowiłem wykorzystać to, że zostałem sam.

Podniosłem się z kanapy i po omacku powędrowałem w stronę, gdzie zgodnie z moimi przypuszczeniami powinien znajdować się przełącznik światła. Gdy znalazłem się tuż obok drzwi, przesunąłem niezdarnie ręką po ścianie i gdy opuszki moich palców napotkały niewielką wypukłość, gorączkowo wcisnąłem przycisk. Najpierw jeden, potem drugi. Nic się nie wydarzyło. Pomieszczenie w dalszym ciągu spowijała ciemność. W tamtym momencie ciężko było mi uwierzyć, że jest środek dnia, a umęczeni mieszkańcy miasta szukają wytchnienia w miejscach takich jak to. Z dala od słonecznego żaru, jaki lał się z nieba.

Wciskałem guziki na przełączniku z częstotliwością szaleńca, któremu grunt usuwa się pod nogami, a gdy już pogodziłem się z myślą, że moje wysiłki niczego nie zmienią, rozklekotana lampa na suficie nagle ożyła i zalała pokój ciepłą poświatą. Oślepił mnie ten nagły rozbłysk światła, zasłoniłem więc oczy rękawem. Zdążyłem jednak potwierdzić to, czego już wcześniej się domyśliłem. Zostałem w mieszkaniu sam. Nie miałem pojęcia, dokąd udała się Mary Sue, ale ucieczka prawdopodobnie uratowała jej życie.

W tamtym momencie byłem zdolny do wszystkiego, i gdyby tylko znalazła się w pobliżu, zrobiłbym z niej krwawą miazgę. Zacząłem już nawet obmyślać szczegółowy plan zgładzenia kobiety, ale wówczas coś innego przykuło moją uwagę. Beżowa torebka była na swoim miejscu. Spokojna, cierpliwa, czekała na mnie wraz z całą swoją zawartością. Nie tracąc czasu, dopadłem do niej i jednym, brutalnym szarpnięciem rozerwałem zamek. Na podłogę wypadło kilka szminek, lakier do paznokci, nieotwarta paczka prezerwatyw i samotna, fioletowa rękawiczka. Odrzuciłem torebkę na bok i cały drżąc z emocji, schyliłem się po swoją własność.

Nie dane mi jednak było nacieszyć się swoją zdobyczą. Z chwilą, gdy tylko moje palce zacisnęły się na rękawiczce, światło w mieszkaniu znów zgasło, a tym razem zapadnięciu ciemności towarzyszył upiorny, obezwładniający wrzask, o tak wysokiej częstotliwości, że żarówki, znajdujące się w lampie eksplodowały i szkło rozsypało się po podłodze. Jeden z kawałków drasnął mnie w czoło i po chwili poczułem jak krew zalewa mi prawe oko.

Przeklinając i potykając się o meble, zacząłem cofać się w kierunku drzwi. Po drodze przewróciłem stolik i znajdujące się na nim szklanki, wraz z zawartością wylądowały na ziemi. Gdy wreszcie dotarłem do wyjścia, ścisnąłem mocno rękawiczkę, gotów zabić, byle tylko ocalić swoją zdobycz i obejrzałem się przez ramię. Gdybym tego nie zrobił, wszystko mogłoby potoczyć się zupełnie inaczej. Wybiegłbym z mieszkania, z rękawiczką w garści i nigdy więcej nie musiałbym myśleć o Mary Sue i jej przeklętym mieszkaniu. Nie byłem jednak w stanie pohamować ciekawości, i gdy tylko mój wzrok przyzwyczaił się do panującego mroku, w kącie pokoju dostrzegłem coś, co spowodowało, że całe moje ciało pokryło się gęsią skórką. Nie wiedziałem, na co właściwie patrzę. Czy była to senna mara, wytwór mojej wybujałej wyobraźni, czy postać, którą spostrzegłem była tam naprawdę? W najodleglejszym kącie pokoju, tak wysoka, że jej otulona ciemnością, niewidzialna głowa sięgała niemal sufitu. Ale była tam. Stała w milczeniu, z rozdziawionymi ustami, wpatrzona we mnie, jakby nierozumiejąca tego, co się dzieje. Wyłupiaste oczy, głęboko osadzone w jej bladej twarzy patrzyły na mnie z mieszaniną strachu i goryczy, a ja poczułem, że po moim udzie ścieka coś ciepłego. Niemy krzyk wyrwał się z moich ust, gdy zobaczyłem, że zjawa się do mnie uśmiecha. Było w tym wszystkim jakieś jawne szyderstwo, nuta ironii i kpina. Jak u tego kolorowego kota z jednej z opowieści mojego dzieciństwa. Tego, który uśmiechał się do bohaterki z korony wysokiego drzewa, a potem zabrał ją w podróż po krainie abstrakcji i absurdu.

Przerażenie odjęło mi nie tylko mowę. Nie byłem w stanie zaczerpnąć tchu. Miałem wrażenie, że umieram. Jeżeli nigdy nie zaznaliście prawdziwej trwogi, nie będziecie w stanie zrozumieć tego, jak się wówczas czułem. W jednej chwili stałem tam, wpatrzony w drwiące ze mnie, blade widmo, a w drugiej pędziłem jak oszalały rozgrzaną od słońca ulicą, nie zważając na krytyczne spojrzenia rzucane mi przez przechodniów.

Rękawiczki pozbyłem się wkrótce po opuszczeniu mieszkania. Rzuciłem ją pod przejeżdżający samochód i nie obejrzałem się za siebie ani razu. Rozbijające się w mojej piersi serce nie uspokoiło się nawet wtedy, gdy przekroczywszy próg własnego domu, zaryglowałem drzwi na klucz i w pośpiechu zacząłem opróżniać szafy. W ciągu niecałej godziny byłem już spakowany. Zabrałem ze sobą tylko to, co niezbędne. Pozbyłem się nawet wszystkich pamiątek po poprzedniczkach Mary Sue. Wrzuciłem je do jeziora i gorzko płakałem, gdy patrzyłem jak osuwały się powoli na dno.

Nie wróciłem już do tego miasta. Przerażające widmo o wyłupiastych oczach nie przestawało mnie prześladować. Widziałem je każdej nocy, gdy mój udręczony umysł zasnuwała pajęczyna niespokojnego snu. Przebudzałem się za każdym razem, gdy w sennych marzeniach pojawiała się wysoka, czarna postać o bladej twarzy. Drżałem i płakałem, gdy widziałem ten sam, szyderczy uśmiech u osób, które mijały mnie na ulicy. Czułem, że zaczynam popadać w coraz większy obłęd. Gdziekolwiek się nie ruszyłem, zjawa podążała za mną. Dostojna, milcząca. Wiedziałem, że nigdy mnie nie opuści.

Nawet teraz, gdy siedzę w ciemnym, hotelowym pokoju i piszę te słowa w blasku pojedynczej lampy, czuję jej oddech na swoich plecach. Widziałem ją w twarzy recepcjonisty, gdy wręczał mi klucz i w oczach podstarzałej pokojówki, która przyniosła mi pościel. Towarzyszyła mi nawet wtedy, gdy jechałem windą na czwarte piętro, a dookoła mnie skakała cała gromadka dzieciaków. Wszystkie miały ten sam, kpiący uśmiech. Podobnie jak ich rodzice.

Całe szczęście, dzisiejsza noc będzie moją ostatnią. Wszystko już przygotowałem. Zadbałem o każdy, najdrobniejszy szczegół. Postaram się nie narobić zbyt wiele hałasu. Uregulowałem wszystkie długi, pożegnałem się z kilkoma osobami, z którymi utrzymywałem jeszcze sporadyczny kontakt. Mówiłem, że wyjeżdżam w interesach i mogę być poza zasięgiem przez dłuższy czas.

Sam nie wiem dlaczego postanowiłem spisać tę historię. Moje słowa i tak niczego nie zmienią, a cała ta opowiastka zostanie włożona między bajki i odstawiona na półkę, gdzie obrośnie kurzem i po latach nikt nie będzie o niej pamiętał. Dla mnie jednak stała się namacalnym dowodem na to, że tym światem rządzą siły, z których istnienia nie zdajemy sobie nawet sprawy. Targają nami namiętności, których pochodzenia nie rozumiemy, a gdy pozwalamy naszym demonom, by nami zawładnęły, materializują się przed naszymi oczami w najmniej oczekiwanych kształtach i formach, po to tylko, by z roli drapieżników zdegradować nas do roli ofiary.

Czuję na karku jej oddech. Czy to sama śmierć stoi tam za drzwiami i czeka aż skończę pisać swoje wyznanie?
Położyłem obok rękawiczkę. Tę, którą Mary Sue zgubiła na ulicy zeszłego lata. Tylko tej jednej rzeczy nie potrafiłem się pozbyć.
Słyszę za drzwiami cichy jęk, połączony z niecierpliwym westchnieniem. Jeśli to naprawdę śmierć, to musi być bardzo znużona. Czekała w końcu tak długo.